poniedziałek, 30 marca 2015

white jeans | spring things

Doczekałam się w końcu właściwej zmiany czasu co oznacza, że wiosna nadeszła na dobre. Oprócz dłuższych, cieplejszych dni niewątpliwie przypominają mi o tym coraz częściej ostatnio noszone białe jeansy, conversy, pomarańczowy trencz i okulary przeciwsłoneczne. Wiosenną atmosferę podgrzewają również seriale, z większością których powoli i z wielkim smutkiem się żegnam, wciąż czekając na osobliwe zakończenie "Revenge" - jednego z najbardziej zaskakujących seriali wszechczasów. Like it! Miło jest również (o każdej porze roku :)) widzieć kolejny artykuł w magazynie podpisany nie tylko swoim nazwiskiem, ale również zawartością garderoby.


ramoneska Zara, bluzka SH, plecak Atmosphere, spodnie Zara, buty Converse


niedziela, 15 marca 2015

classic trench coat

Są rzeczy, które nigdy nie wyjdą z mody. Jedną z nich z pewnością jest beżowy trencz. Wylansowany przez olśniewającą Audrey Hepburn w słynnym "Śniadaniu u Tiffany'ego", z sezonu na sezon jest wciąż okryciem wierzchnim numer 1. Zwłaszcza wczesną wiosną. Klasyczny trencz ma wiele zalet, dla mnie najważniejsze jest to, że można go swobodnie łączyć praktycznie ze wszystkim, a zwłaszcza jeśli chodzi o buty - nie ma limitów. Botki, szpilki, tenisówki, baleriny, sandały, sneakersy, z trenczem po prostu nie da się nie wypaść dobrze. Dodatki również mile widziane. Kapelusz świetnie się sprawdza jeśli mamy do czynienia z taką pogodą jak wczoraj w Rzeszowie - kiedy to drobny deszcz ewidentnie zadaje światu pytanie "być, czy nie być" i pokropuje średnio co pięć minut.

płaszcz Zara, jeansy Gina Tricot, bluzka SH, botki Topshop, torebka Mohito, kapelusz nn

niedziela, 1 marca 2015

MAKE UP

Przyszedł czas na pierwszy makijażowy, a raczej czym-robię-makijaż post. Lubię oglądać tego typu wpisy na blogach, zdarza mi się też podglądnąć to i owo na youtube. Gdy trafię na recenzję kosmetyku, który akurat mam gdzieś z tyłu głowy od jakiegoś czasu, czytam/oglądam baczniej niż kwc na wizażu :D. Zawsze ta opinia bardziej do mnie trafia, może dlatego że jest jedna, ale konkretna, bo na wizażu często dostaje zawrotu głowy gdy przy jedynym produkcie czytam skrajnie różne opinie i opuszczam tę stronę bardziej niezdecydowana, niż przed czytaniem, co skutkuje tym, że będąc w drogerii i trzymając dwa dwa produkty, mój mózg toczy wewnętrzną walkę - prawa półkula przypomina sobie wszystkie wcześniej przeczytane wady danego produktu, a lewa zalety. Lub odwrotnie. W efekcie razem z konsultantką zastanawiamy się dobre pół godziny, który podkład/tusz/bronzer etc. będzie dla mnie lepszy. Na szczęście w mojej kosmetyczce znajduje się już kilka pewniaków, które mnie nie zawodzą. Poszukując ideałów, pewnie jak większość kobiet przetestowałam już wiele produktów z różnej półki cenowej. Przekonałam się, że nie ma zasady, że droższe jest zawsze lepsze, ale w drugą stronę też to nie działa, czyli nie koniecznie tańsze jest identyczne co droższe, z tą zaletą, że mniej kosztuje i nie warto przepłacać za markę. Czasem warto, przynajmniej dla mnie, bo niekiedy wolę mieć jeden porządny kosmetyk, niż 5 takich, które nie spełniają moich oczekiwań.

Pędzle firmy Hakuro służą mi już kilka lat. Ich jakość jest jak najbardziej zadowalająca, więc nie mam dużego doświadczenia z innymi firmami. Oprócz Hakuro stosuję jeszcze skośny od Pierre Rene (drugi od prawej) - rewelacyjny produkt za niewielkie pieniądze, zwykły pędzel drogeryjny (piewszy od lewej) i Urban Decay (pierwszy od prawej), który dołączony był do paletki Naked 2. Do dezynfekcji pędzli stosuję płyn z Inglota. Jeśli pamiętam, to przed podkładem nakładam bazę firmy Smashbox.
Podkłady, czyli myślałam, że znalazłam ideał, a wyszło jak zwykle. Jednym słowem - Bourjois. A dokładniej Flower Perfection nr 53. Kilka opakowań temu myślałam, że to ten jedyny, ale niestety okazało się, że nakładany na całą twarz, ma na nią destrukcyjny wpływ i przyczynił się, a raczej spowodował pogorszenie stanu cery, z którą nigdy nie miałam większych problemów. Ciągle trudno mi to przyznać, bo naprawdę dobrze rokował. Winę za to, co zaczęło dziać się z cerą próbowałam zwalić na wszystko, począwszy od kremu, przez płyn micelarny, tonik, pędzle, puder sypki, puder w kamieniu. Odstawiałam po kolei każdy z tych produktów. Niestety prawda wyszła na jaw, a winowajca był/jest jeden - Bourjois. Teraz nakładam go tylko w okolicy oczu i wciąż ubolewam nad tym, co odkryłam.
Podkład NYX HD Studio Foundation  kupiłam jakiś czas temu przekonana przez konsultantkę Douglas. Padło na niego, głównie ze względu na bardzo przyzwoity skład o którym niestety nie potrafię opowiadać tyle co pani z Douglasa. Wiem, że jest bez talku i parabenów, a jego konsystencja jest naprawdę lekka, trochę jednak kosztem krycia, ale to raczej normalne. Grunt, że cera wróciła do dawnego stanu. Chyba nie istnieje podkład jednocześnie lekki i mocno kryjący, a przynajmniej ja takiego nie odkryłam. Podkład NYXa jest rozświetlający i zapewnia cerze zdrowy wygląd. Używam 02 SOFT BEIGE.
Mówi się, że każdy w życiu ma swoją męską lub żeńską Robin Sherbatsky - kto kiedykolwiek oglądał serial "Jak poznałem waszą matkę" na pewno wie o co chodzi. Nie ważne jak się starasz, prędzej czy później i tak uświadamiasz sobie, że jest tym pewniakiem, wcale nie bez wad, ale z pewnością nie zawiedzie w potrzebie, W świecie kosmetyków, moją Robin jest podkład True Match od Loreala. Nie ma idealnego krycia, ani konsystencji, ale prędzej czy później do niego wracam, gdy któryś z testowanych pokazuje swoje prawdziwe oblicze. To produkt z serii tych, które na wszelki wypadek muszę mieć na półce bo wiem, że nie wyrządzi skórze krzywdy. Najbardziej odpowiednim kolorem jest dla mnie W3 Golden Beige.
Pudry/ róże/ bronzery to coś, z doborem czego mam zdecydowanie większe szczęście niż z podkładami. Nie wyobrażam sobie makijażu bez sypkiego "fixera" od ARTDECO. ARTDECO Fixing Powder jest tym, czego mi trzeba. Dobrze matuje, ale nie jest to płaski mat, raczej matowe rozświetlenie, jakiego oczekuję, nie nadaje dodatkowego koloru i nie szkodzi skórze.
W torebce zawsze noszę CHANEL POUDRE UNIVERSALLE, który stosuję do poprawek w ciągu dnia. Produkt zamknięty jest w eleganckim, klasycznym jak na Chanel przystało opakowaniu z lusterkiem w środku, co jest bardzo przydatne. Obecnie jest moim numerem 1 jeśli chodzi o pudry w kamieniu. Mam odcień 40 DORE.
Bardzo sobie chwalę również CHANEL LE BLUSH CREME, czyli róż w kremie zamknięty w równie uroczym, tylko mniejszym opakowaniu. Wcześniej nie stosowałam różu, zawsze bronzer, dlatego obawiałam się tej nietypowej konsystencji, ale już po pierwszej aplikacji byłam mile zaskoczona. Róż trzyma się cały dzień, nie znika, nie robi plam na twarzy, po prostu nałożony rano, trzyma się idealnie nienaruszony do wieczora.  Używam koloru 69 INTONATION.
Nie wiem czy mój wcześniejszy zawód z Bourjois miał wpływ na to, że teraz podchodzę do produktów tej marki z lekką rezerwą, ale "czekoladka", a raczej Bronzing Powder od Bourjois również nie jest bez wad. Na pewno jest bardzo wydajny. Używam średnio co drugi dzień od ponad pół roku i prawie w ogóle go nie ubywa. Ma przyjemny zapach i ładny kolor, ale trwałość pozostawia trochę do życzenia. Zdarza się, że częściowo znika z twarzy, pozostawiając na niej nierównomierne plamy, nie jest to bardzo widoczne, ale jednak nie można tego przemilczeć. Ponadto odkryłam, że do jego aplikacji nadaje się pędzel wyłącznie z włosiem syntetycznym.
Do makijażu oczu używam paletki cieni Urban Decay Naked 2. Jej kolorystykę uważam za najładniejszą z wszystkich słynnych paletek naked. Kiedyś bardzo długo na nią chorowałam, ponieważ nie można jej było dostać w Polsce (przynajmniej tak mi się wydawało), nie mogłam sobie wybaczyć, że nie kupiłam jej będąc kilka lat temu w Paryżu. Na domiar złego okazało się, że później była do kupienia w sklepach stacjonarnych Sephory, w dodatku przez chwilę nawet na promocji. Niestety - zanim to odkryłam, po paletkach w sklepach nie było nawet śladu. W internecie roi się od podróbek, dlatego chcąc nie chcąc czekałam, chyba na cud. Który się zdarzył. Około listopada 2014 paletka pojawiła się w polskich Sephorach online. Od razu ją zamówiłam i... trochę się zawiodłam. Wyobrażałam ją sobie jako niekwestionowany ideał, którym niestety nie jest ze względu na trwałość bez bazy. Idealnie zgrywa się się tylko z bazą tej samej firmy - wtedy jest faktycznie zjawiskowym ideałem błyszczącym od rana do wieczora w nienaruszonym stanie na powiekach. Bez bazy kolory są dużo mniej trwałe i napigmentowane. Niestety. Paletka jest wydajna.
Niekwestionowanym ideałem jest za to z pewnością eyeliner marki Wibo. Jest to naprawdę rewelacyjny i bardzo tani produkt za grosze. Na pewno go nie zmienię na inny. Przed nim miałam już różne, często droższe eyelinery, które nie dorastały mu do pięt. Idealna czerń, trwałość. Po prostu mój must have.
W przypadku tuszy zasada droższe - lepsze się sprawdziła. Przynajmniej jeśli chodzi o DIOR DIORSHOW BLACKOUT. Perfekcyjna czerń, wydłużenie, podkręcenie, rozdzielenie. Wszystko, czego oczekuję od dobrego tuszu. Zwłaszcza, że jeśli chodzi o tusze jestem równie wybredna co w sprawie podkładów. Te dwa produkty to baza makijażu, po prostu muszą być dobre. W przypadku tuszu LOREAL FALSE LASH WINGS zachwytów jakby... mniej. Efekty mocno średnie, a produkt do najtańszych nie należy. Przetestowałam już wiele tuszy i wciąż pamiętam swego ulubieńca sprzed lat - DEFINE-A-LASH od MAYBELLINE, który dawno temu został wycofany ze sprzedaży. Wciąż nie znajduję odpowiedzi na pytanie: DLACZEGO?!
Paletka cieni specjalnie do brwi oraz kredka do brwi z Sephory to również moje makijażowe odkrycia. Kredka daje bardzo naturalny efekt, a cienie z woskiem mają idealne, zimne odcienie brązu w dwóch tonacjach, które można mieszać. Niesamowicie podkręcają look. Oba produkty są bardzo wydajne i o ile w przypadku kredki nie jest to dużym zaskoczeniem - przy cieniach jest to duży plus. Cieni używam na co dzień już jakiś czas i prawie nie widzę zużycia. Nałożone rano, bez problemu wytrzymują do wieczora. Kredkę mam w wersji kolorystycznej MEDIUM, a paletka cieni występuje tylko w jednym wariancie.
Lubię szminki, za to nie lubię błyszczyków, dlatego ich nie używam, lub robię to naprawdę rzadko. W przypadku szminek zależy mi na prostej, standardowej aplikacji, nie uznaję bawienia się w pędzelki i lepką konsystencję. Różowo-czerwona kolorystyka to jest to. Nie używam konturówki, ale jeśli już to robię, to jest to słynna INGLOT nr 74. Jej wygląd na ustach jest rzeczywiście świetny, a cena niewygórowana. Polecam również szminki firmy Golden Rose - są dowodem na to, że wysoka jakość nie zawsze idzie w parze z wysoką ceną. Warto mieć w kosmetyczce również szminki REVLON z serii COLORBURST. Zwłaszcza 010 Plum - jak dla mnie odcień magnetyczny. Ich trwałość jest rewelacyjna.
Uff, dobrnęłam do końca tego przydługiego posta. Jeśli macie swoje kosmetyczne ideały godne polecenia - chętnie o tym przeczytam jeśli zostawicie nazwy w komentarzach.